Śnieg, a raczej zamieć.
W ciągu niespełna 10-ciu minut jest w stanie kompletnie zatrzeć ślady i zamaskować rozległe kałuże, pokryte cienką warstwą lodu.
W lesie to stan oczywisty, z którym należy się liczyć
. Wszystko zależy od tego, czy stopy mają być czyste tzn. wymyte, czy nie. Znajomość topografii terenu pozwala na dosyć łatwe zapamiętanie miejsc, w których bez trudu można przepłukiwać obuwie, a wieloletnia systematyczność w bieganiu tylko to potwierdza(mam na myśli zapamiętywanie
). Jednak są dni zimowe, szczególnie na przełomie luty/marzec, kiedy zamieć może zastać biegającego w trakcie wykonywania swej powinności.
Drobinki śniegu- wówczas- w zasadzie uniemożliwiają swobodną obserwację, tym bardziej że rozpuszczając się na gałce ocznej, dodatkowo jeszcze zakłócają i tak zabielony obraz. W takich okolicznościach rozpoczyna się zabawa w "Ciu-ciu Babkę". Nie dość, że należy pamiętać
o zbieganiu ze ścieżki w miejscach, o których jeszcze kilka chwil przed zamiecią było wiadome,
że tam kałużą straszy, to na dodatek- zaraz po zbiegnięciu- natychmiast przydałoby się przypomnieć sobie, która gałąź orzeźwiająco daje klapsa w twarz, która w okolice pachwin- wtedy do oczu dostaje się najwięcej drobinek śniegu
, a która w końcu "atakuje" łydki.
(Monotonia biegania polega m.in. na tym, że wszystkie te atrakcje występują zupełnie przypadkowo i oddzielnie, a tylko czasami jednocześnie
)
W takich okolicznościach tempo biegu podlega takiej rotacji(znajome skądinąd słowo
), że te zaliczone kilkanaście km rozciąga się znacznie w czasie i skutkuje w konsekwencji nieznacznym, bo 20-sto minutowym spóźnieniem na umówione spotkanie.
Na szczęście- na takie zachowania jak spóźnianie, zima z zamieciami daje gwarantowane alibi, bo od tego w końcu jest.