Dlatego należało sprzedać za tyle ile dają A że dali niewiele? Cóż?
Ciekawy tekst:
Był współautorem programu prywatyzacji gospodarki już w 1989 r., gdy trwał jeszcze PRL, współzałożycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. To otworzyło mu drzwi do najważniejszych urzędów w III RP. Jako minister przekształceń własnościowych w dwóch solidarnościowych rządach stał się symbolem złodziejskiej prywatyzacji, sprzedaży państwowych firm kolesiom, rosnącego lawinowo bezrobocia. Dziś szykowany jest na unijnego komisarza. Bo w Brukseli przeszłość Janusza Lewandowskiego nikomu nie będzie przeszkadzać.
Janusz Lewandowski pochodzi z Lublina, ale swoje dorosłe życie związał z Trójmiastem. Ukończył ekonomię na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie uzyskał także stopień doktora. Od 1980 do 1989 roku był doradcą ekonomicznym NSZZ "Solidarność", a w 1988 r. - współzałożycielem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Wtedy też wraz z Janem Szomburgiem przedstawił projekt szybkiej prywatyzacji gospodarki, którą w skrócie można by nazwać prywatyzacją przy pomocy bonów prywatyzacyjnych, jakie dostaliby Polacy. Diagnoza Szomburga i Lewandowskiego była trafna: szybki rozwój gospodarczy Polsce mogło zapewnić oddanie państwowej własności w ręce prywatne, a Polacy powinni na tym jak najszerzej skorzystać. Niestety, idea szerokiej prywatyzacji przy udziale społeczeństwa stała się własną karykaturą, gdy weszła w życie tzw. powszechna prywatyzacja przygotowana przez ministra Lewandowskiego i wystartowały Narodowe Fundusze Inwestycyjne.
Najgorszy prywatyzator
Janusz Lewandowski był ministrem przekształceń własnościowych w rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego (1990-1991) i Hanny Suchockiej (1992-1993). Swoją działalność zaczynał w niezwykle sprzyjających warunkach, jakich potem nie miał po nim żaden minister. Polacy wtedy popierali w większości prywatyzację, bo kojarzyła się z czymś pozytywnym, ze zmianami, które wychodzą na dobre nie tylko przedsiębiorstwu, ale także pracownikom i państwu. Nastawienie załóg i związków zawodowych było pozytywne m.in. dlatego, że w momencie prywatyzacji pracownicy otrzymywali bezpłatnie do podziału pakiet 15 proc. akcji. To był jednak często tylko wabik dla związków zawodowych i załóg, by wyzbyć się za bezcen majątku narodowego.
Ten kapitał społecznego zaufania szybko się zużył, bo pozytywnych przykładów prywatyzacji zdarzało się coraz mniej, a ludzie zaczęli dostrzegać liczne błędy czy wręcz przestępstwa, jakie popełniono przy przekształceniach własnościowych. Przede wszystkim nie było jasnych i czystych reguł wyceny i sprzedaży państwowego majątku. Firmy za grosze przejmowali różnej maści cwaniacy z kraju i zagranicy, bardzo często uwłaszczała się na nich dawna partyjna i esbecka nomenklatura (działacze partyjni, byli dyrektorzy państwowych zakładów, tajni współpracownicy SB i służb wojskowych oraz ich "przełożeni"). Młodzi polscy kapitaliści, którzy dorabiali się na handlu lub prowadzili warsztaty rzemieślnicze, na takie względy nie mogli liczyć.
Sztandarowym przykładem wyprzedaży za bezcen stała się "prywatyzacja" bardzo nowoczesnych Zakładów Papierniczych w Kwidzynie. Zakłady te, warte 600 milionów dolarów, sprzedano amerykańskiemu przedsiębiorcy za 120 milionów dolarów.
Z całego kraju napływały sygnały, że ktoś kupił państwową firmę, ale stała się ona szybko wydmuszką, ponieważ maszyny i zlecenia trafiały do innej spółki powiązanej z właścicielami, a spółka-matka miała tylko coraz wyższe długi. Szybko więc upadała, a ludzie zostawali na lodzie ze swoimi nic niewartymi udziałami. Nie tylko nie dane im było zostać kapitalistami, ale w dodatku tysiącami szli na bezrobocie. "Inwestor" nie realizował oczywiście żadnych zobowiązań inwestycyjnych, jednak kara go za to nie spotykała.
Co ważne, wielu potencjalnych inwestorów, którzy gotowi byli wejść do Polski z pieniędzmi, szybko się wycofało, kiedy okazywało się, że gdy chce się kupić jakiś zakład, to nie wystarczy dobry pakiet socjalny i inwestycyjny, ale trzeba też często "posmarować". A pytanie, dlaczego w wielu przypadkach minister nie sprzedawał przedsiębiorstw w najprostszy sposób: przez licytację ("kto da więcej") - do tej pory pozostaje bez odpowiedzi.
Wyprzedaż polskich firm obcym inwestorom, często poniżej wartości, oznaczała niejednokrotnie wrogie przejęcie - po to, by zakład zlikwidować, bo był konkurencyjny dla przedsiębiorstw na Zachodzie. Firmę doprowadzano do bankructwa i zamykano, a pracownicy szli na bruk.
Krakchemia i Techma
Typowym przykładem błędów i wynaturzeń przy prywatyzacji prowadzonej przez Janusza Lewandowskiego jest sprawa sprzedaży dwóch krakowskich spółek: Krakchemia i Techma. Po pierwsze, jednym z kupujących był kolega ministra z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Po drugie, odrzucono lepszą, bo o prawie 2,5 mln zł droższą ofertę. Po trzecie, wiele wątpliwości budzi do dzisiaj dokumentacja prywatyzacji, a jeden z ważnych dokumentów był antydatowany. Po czwarte, kupujący przejmował cały zysk prywatyzowanych firm, czyli faktycznie zostały one sprywatyzowane za swoje własne pieniądze. Wystarczy, że czytelnik wyobrazi sobie taką oto sytuację: kupujemy od państwa firmę X za, powiedzmy, 5 mln złotych. Ale wiemy, że w jej kasie leży 5 mln złotych, które przejmiemy od razu po podpisaniu umowy. Ile w takim razie to przedsiębiorstwo nas kosztowało? Nic, zero. Tak było mniej więcej w tym przypadku.
Sprawa stała się na tyle głośna i szyta grubymi nićmi, że prokuratura nie mogła udać, że nic się nie stało, tak jak było wcześniej i później z wieloma podejrzanymi prywatyzacjami. Oczywiście, skandalem jest, że akt oskarżenia powstał dopiero w 1997 roku, czyli pięć lat po prywatyzacji, a jeszcze większym skandalem jest to, że prawomocny wyrok zapadł dopiero w tym roku. Lewandowski został ostatecznie uniewinniony, jednak kuriozalne jest uzasadnienie tego orzeczenia, które wygłosił sędzia Tomasz Kudla z Sądu Okręgowego w Krakowie, odrzucając apelację prokuratury od wyroku uniewinniającego, jaki zapadł przed sądem rejonowym. Sędzia uznał co prawda, że przy tej prywatyzacji doszło do nieprawidłowości, ale nie do złamania prawa. Powoływał się na to, że w ówczesnych latach brakowało w ministerstwie fachowych kadr do prowadzenia prywatyzacji, a wiele przepisów się zmieniało i było niejasnych. Ale w takim razie, czy ministra nie obowiązywała zasada, że nieznajomość prawa nie zwalnia od jego przestrzegania? Niejeden Polak zapewne taką nieznajomością się przed sądem tłumaczył, ale nie sądzę, aby sąd mu odpuścił. Kuriozalnie brzmiało też tłumaczenie sędziego, że "ta sprawa miała być wielką aferą pokazującą, że w ówczesnym ministerstwie przekształceń własnościowych istniała grupa trzymająca władzę, pozwalająca kolesiom uwłaszczać się na majątku państwowym", a ponadto miał to być sąd "nad pewną formacją polityczną, która podjęła się przekształceń własnościowych w naszym kraju". Szkoda, że sąd nie ograniczył się, tak jak powinien, tylko do oceny materiału dowodowego, a sędzia wygłosił polityczno-publicystyczną tyradę, której nie powstydziłaby się "Gazeta Wyborcza" i inne media broniące zawzięcie przed wszelkimi oskarżeniami byłego ministra.
Epilog tej sprawy jest taki, że prokuratura nie złożyła wniosku do Sądu Najwyższego o kasację wyroku, choć był on już podobno gotowy. Ale przecież nie można było dopuścić do tego, aby kandydat na komisarza unijnego był jeszcze uwikłany w jakieś procesy.
Klęska NFI
W 1988 roku Janusz Lewandowski proponował emisję specjalnych bonów, za które można byłoby kupować państwowy majątek. Miała to być powszechna prywatyzacja, ale nigdy nie została zrealizowana. Gdy Lewandowski został ministrem, szybko o niej zapomniał. Dopiero w kwietniu 1993 roku, po fali społecznych protestów, chcąc udobruchać społeczeństwo, parlament przyjął przedstawiony przez rząd Hanny Suchockiej Program Powszechnej Prywatyzacji - chodzi o ustawę o Narodowych Funduszach Inwestycyjnych, a dwa lata później Polacy mogli odebrać świadectwa udziałowe NFI. Koncepcja wymyślona przez Lewandowskiego okazała się żałosną karykaturą idei powszechnej prywatyzacji. Powstało 15 NFI, do których skierowano ponad 500 przedsiębiorstw, ale tylko nieliczne można było uważać za dochodowe, które dawałyby potencjalnym przyszłym właścicielom nadzieję na zarobek. W dodatku jedno świadectwo udziałowe, które mógł otrzymać każdy dorosły Polak, było warte raptem 20 nowych złotych. W efekcie firmy wniesione przez państwo do NFI nie stały się własnością Polaków, którzy wiedząc, iż 20 zł to żadna własność, zbywali swoje udziały różnym podmiotom, w znacznej części zagranicznym. Setki milionów zarobiły na tym tylko firmy zarządzające Funduszami i podmioty skupujące udziały - dochodziło do sprzedaży najbardziej atrakcyjnych firm, wyprowadzania z nich majątku - w efekcie wiele zakładów szybko zbankrutowało, a ludzie trafili na bruk. I nie mogło być inaczej, skoro minister Lewandowski nie zadbał o przygotowanie ustawy, która chroniłaby interesy firm i pracowników.
"Największy paser III RP"
Janusza Lewandowskiego obciąża też brak reprywatyzacji. Na początku lat 90. były warunki, żeby przyjąć ustawę reprywatyzacyjną, która naprawiłaby krzywdy, jakich od komunistów doznali dawni właściciele majątków ziemskich, zakładów przemysłowych czy domów handlowych. W pierwszej kolejności zakłady, które miały być sprywatyzowane, powinny trafić częściowo lub w całości do osób, które miały wobec nich roszczenia reprywatyzacyjne. Tego nie zrobiono, bo rząd i minister woleli sprzedawać takie przedsiębiorstwa zagranicznym koncernom. Janusz Lewandowski lubi się chwalić, że dopiero prywatyzacja była rzeczywistym końcem komunizmu, bo zmieniła stosunki własnościowe w gospodarce, dając przewagę własności prywatnej. Powtarza wszem i wobec, że państwo musi chronić "święte prawo własności". Dlaczego jednak tego prawa odmawiał dawnym właścicielom i ich spadkobiercom? Dla tych ludzi stał się po prostu "największym paserem III RP", który sprzedawał zagrabiony majątek.