Autor
|
Wtek: Psyche(emocje) a ciało. (Przeczytany 235590 razy)
|
Rudka
Go
|
Marishka szkoda ,ze nie przeczytałam tego 20 lat wcześniej -piękne. Masz racje ,że człowiek jest jakby w symbiozie z otoczeniem niekoniecznie dla niego przyjaznym . Wyjście z tego za młodu jest o wiele łatwiejsze. Pózniej nabywamy uniejętności unikania drazliwych sytuacji . Kodar to dlaczego nie grasz w totka ?
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Hana
Go
|
Czy zastanawialiscie sie nad oddzialywaniem energii /aury innych ludzi na siebie? Zwiazki / spotkania z innymi to zawsze wymiana pewnego rodzaju energii, jak sie czujemy przebywajac dluzej z roznymi osobami /szybko sie meczymy, wpadamy w depresje, czujemy sie winni, czy moze, ze niewiele soba reprezentujemy?--jezeli tak jest to znaczy, ze pozwalamy innym okradac sie z wlasnej energii. Spotkanie z druga osoba moze nam dac nowa energie, lub nas jej pozbawic, bowiem przekazujemy energie nie tylko w slowach, ale rowniez poprzez ton glosu, wyraz twarzy, spojrzenie, a nawet mysli jakie towarzysza rozmowie. Czesto, choc nie znamy powodu, czujemy, ze druga osoba nas nie lubi lub ze nie powinnismy jej ufac. Dzieje sie tak , dlatego , ze komunikujemy sie rowniez na poziomie wibracji niewidzialnych fal. Jezeli twoj rozmowca slucha cie uwaznie i "wysysa" twoja energie to po pewnym czasie poczujesz sie zmeczony/slaby.
Energia, ktora rzutujemy na inne osoby , moze pochodzic takze od stlumionych cech naszego ego.
Energia promieniuja tez krysztaly, ktore maja wlasciwosci lecznicze oraz uzupelniaja nasze zasoby energetyczne , polyskujacy i ciemny krysztal gwarantuje sile i spokoj.
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
lekarka
Go
|
Pięknie o tym mówi "Niebiańska przepowiednia" James Redfield. Wiele osób myśli, że to jekieś "opowieści niezłej treści". Autor napisał wyjaśnienia do niej. I tak i tak nie napisał wszystkiego kawa na ławę. Nie ma jeszcze "przyzwolenia" społeczeństwa na mówienie o rzeczach niebywalych.
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Hana
Go
|
Szkoda-- bo byloby o czym porozmawiac.
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Tomkiewicz
Go
|
Czy zastanawialiscie sie nad oddzialywaniem energii /aury innych ludzi na siebie? Oczywiście! Myślę też, że nie koniecznie nawet musimy przebywać w tym samym pokoju z taką osobą, czy z nią rozmawiać. Ja w sposób bardzo realny, fizyczny odczułam oddziaływanie zarówno negatywnej, jak i pozytywnej energii. Dobrze jest zdawać sobie sprawę z istnienia takich sytuacji, by móc na nie odpowiednio reagować. Kiedyś pracowałam z dziewczyną, która samą już swoją obecnością wyzwalała we wszystkich pokłady pozytywnej energii i optymizmu, była takim "śłoneczkiem" naszego działu. Kiedy się śmiała, u wszystkich się pojawiał uśmiech na twarzy. Ona poprostu promieniowała wszystkim, co pozytywne i dobre. Jezeli twoj rozmowca slucha cie uwaznie i "wysysa" twoja energie to po pewnym czasie poczujesz sie zmeczony/slaby.
Jest to tzw. "wampir energetyczny", zjawisko dość rozpowszechnione. Myślę, że takie osoby szczególną przyjemność otrzymują z negatywnych emocji. Znam takich, co uwielbiają tworzyć sytuacje, które doprowadzają innych np. do krzyku, i wtedy widać wyraźne zadowolenie na twarzy takiego "wampira". Są też tacy, co muszą ciągle gromadzić wokół siebie negatywną energię i upajać się nią. Skonfrontowani z sytuacją bezstresową, bezproblemową i ogólnie bardzo pozytywną, chorują, czują się "nieswojo". Spowrotem "rozkwitają" dopiero kiedy wracają w ich życie negatywne emocje. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem jest ograniczenie (lub całkowite zaniechanie) kontaktów z takim "wampirem". Można też próbować tej osobie pomóc rozwiązać jej problemy natury psychologicznej, które moim zdaniem przyczyniają się do powstania "wampiryzmu energetycznego". Ale to rozwiązanie najczęściej jest najmniej skuteczne. Można poświęcić całą swoją energię i życie próbując pomóc takiej osobie, a na końcu okaże się, że i tak tylko dostarczaliśmy jej "pożywienia". Marishka
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
lekarka
Go
|
Osoba, która "leci" na czyjejś radości/energii - jest osobą która ma nauczyc się być sobą, rozumieć swoje emocje (po co przychodzą i czego mają nas nauczyć). W toku poszukiwań dziwnych w zakresie profilaktyki zdrowia miałam kontakt z dwoma bioenergoterapeutakami. Jedna mówiła: zakryj swoje sece przed "wampirem" by nie brał z ciebie. Ty umrzesz jak dasz, bo cię osłabi. Druga mowiła: dawaj, dawaj, dawaj. Dasz a Ci się rozmnoży. Przecież ktoś już powiedział (mówiła)"miłujcie nieprzyjaciól Waszych, jakąż nagrodę będziecie mieć z miłowania swoich?". Mędy przychodzą do nas by wskazać nam gdzie mamy problem. Męda to nasz nauczyciel.
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Tomkiewicz
Go
|
Druga mowiła: dawaj, dawaj, dawaj. Dasz a Ci się rozmnoży. Nie koniecznie. Nie można cały czas dawać jednostronnie. Wg takiej zasady, jeśli trafimy na "wampira energetycznego", któremu cały czas będziemy "dawać", to w końcu całkiem się wykończymy. Po co więc szkodzić sobie? O wiele zdrowsze jest dawanie i branie, taka wymiana czy to energii, czy to jakichś innych dóbr. Tylko dawanie jest tak samo szkodliwe jak i tylko branie. M
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Tomkiewicz
Go
|
Kodar, pytania nie znalazły odpowiedzi.
ps: Hana, są ludzie, którzy nigdy nie "zagrają" ze mną. Przeciwnie, w ich towarzystwie robi mi się niedobrze, czuję jak "wysysają". Ważny temat, wymaga omówienia.
Tomek
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Tomkiewicz
Go
|
Przepraszam, będzie znów długi post. Ale myślę, że dyskusje w tym temacie są niezmiernie ważne. Jestes szczesliwa,bo nareszcze przerzucilas swoj problem na innych. Ależ oczywiście! Chodzi o to, by odpowiedzialność za pewne czyny i słowa znalazła się po właściwej stronie, czyli stronie sprawców. Z Twoich postów wynika, że masz tendencję do szukania winy tylko i wyłącznie w sobie, być może nawet przyjmujesz winę innych na siebie by uniknąć konfrontacji i zachować "święty spokój". A przecież podobno mowa w tym wątku była o prawdzie i słuchaniu siebie. Jeśli słuchanie głosu swojego ciała i uświadomienie bolesnej prawdy według Ciebie jest jedynie "przerzucaniem problemu na innych", to o czym my w ogóle tu piszemy? Dziwie sie,ze musialas tak dluuuuugo czekac na szczera rozmowe z wlasnymi rodzicami. A ja się cieszę. Cieszę się, że właśnie w tak młodym wieku uświadomiłam sobie wiele rzeczy i zdobyłam się na taką rozmowę. Wiele osób dochodzi do podobnych wniosków będąc dopiero w Twoim wieku, Kodar, lub nawet później. Ale jeszcze więcej osób w ogóle nigdy nie odważa się spójrzeć prawdzie w oczy, żyje i umiera w całkowitym wyparciu, lęku, frustracji i nieświadomości. Na odmianę od Ciebie, doskonale rozumiem dlaczego nigdy wcześniej nie odważyłam się na przyznanie sobie prawa do niewygodnych uczuć. Musiałam najpierw odnaleźć i pokochać tę małą dziewczynkę w sobie, której się wyrzekałam przez większość swojego "dorosłego" życia. Musiałam pokochać siebie i obdarzyć prawdziwym szacunkiem, czyli zrozumieć co dokładnie czuję, zaakceptować te uczucia, odpowiedzieć na wiele pytań "dlaczego", wsłuchać się we własną intuicję. Taki proces potrzebuje czasu. Jeśli nadal dziwi Ciebie, dlaczego "tak długo" czekałam, to przejrzyj chociażby listy osób, które przeszły przez podobny powrót do siebie. Być może troszeczkę bardziej przybliżą one Ci to skomplikowane zagadnienie: http://www.alice-miller.com/leserpost_de.php?lang=de&nid=1109&grp=0207Robilam to co mi kazano,wrecz narzucono. No i co z tego,ze pracowalam w niezgodzie z sama soba????
To bardzo smutne. Owszem, nie zawsze można mieć tę wymarzoną, idealną pracę, ale myślę, że warto dążyć do robienia tego, co będzie zgodne z naszymi talentami, poglądami i wartośćiami moralnymi/etycznymi. Kiedy człowiek robi to, co lubi, czuje się spełniony i szczęśliwy. Spotkałam w życiu takich ludzi. Ich zapał do wykonywanej pracy jest wręcz zaraźliwy, bo pracują właśnie w zgodzie ze sobą, ze swoimi pasjami. Dla mnie takie osoby zawsze były inspiracją, żywym przykładem tego, że MOŻLIWE jest odnalezienie takiej pracy. A wiesz, dlaczego nie warto męczyć się w pracy, w której ciągle musisz iść na kompromis ze sobą i która nie daje większego spełnienia? Taka praca wcale nie buduje charakteru człowieka i nie uczy tzw. "pokory". Wręcz przeciwnie, powoduje ona ogromne rozdarcie wewnętrzne, frustrację, nieuświadomioną agresję i wiele dolegliwości zdrowotnych. Jesteś kim jesteś, masz pewne zdolności, poglądy i pragnienia. Jeśli ciągle musisz je poświęcać, ukrywać, lub ciągle iść na kompromis, to tym samym godzisz w poczucie własnej wartości, podważasz je, umniejszasz. To się odbija na zdrowiu, stosunkach z innymi (rodzina, dzieci) i ogólnym nastawieniu do życia. Zycie uczy,ze nie zawsze mozna zepchnac problem na innych. To ja mialam problem,on tkwil we mnie. Dlatego wykonywalam niewdzieczna prace,by przestala byc problemem ,by zaczela sie podobac,czyli trenowalam siebie i moje odczucia. Kto tu mówi o "spychaniu problemów na innych"? Ale jeśli notorycznie widzimy we wszystkim tylko i wyłącznie "swój problem", to w ten sposób zaburzamy własną percepcję siebie, krzywdzimy siebie. Bardzo trudno jest nauczyć się w miarę obiektywnego spójrzenia na rzeczywistość i ocenienia co jest moją winą/odpowiedzialnością, a co jest winą/odpowiedzialnością innych. To, co napisałaś o "niewdzięcznej pracy" jest dość typowym podejściem. Nie tylko do pracy. Dokładnie tych samych słów używają m.in. kobiety pozostające przez dziesięciolecia w związkach z alkoholikami czy maltretującymi ich psychicznie lub fizycznie mężami. Jest to usprawiedliwianie cierpienia i robienie z niego najwyższej cnoty. Szczególnie pomocnicze w tym okazują się być religie judeo-chrześcijańskie, tak bardzo wychwalające poświęcanie się za wszelką cenę, cierpiętnictwo i wyrzeczenie się własnych potrzeb i uczuć. A ile szkód wyrządziło chociażby takie typowo katolickie poczucie winy?! Uważam, że o wiele zdrowsze jest niegodzenie się na pracę/związek/traktowanie nas, które nas umniejsza, wpędza w chorobę, każe nam ciągle poświęcać swoje potrzeby czy poglądy. Jest to zdrowsze niż akceptowanie cierpienia i krzywdy. A na dodatek, jeśli my świadomie nie akceptujemy wyrządzanej nam krzywdy, to zawsze będziemy bronić innych, którym wyrządza się podobną krzywdę. Dobrze jest dążyć ku spełnieniu, spokoju i radości, a nie godzić się na cierpienie, nie dopatrywać się w nim pozytywnego wpływu na nasz rozwój. Człowiek w sposób naturalny pragnie odczuwać przyjemność, pragnie być szczęśliwy. Po co więc na siłę wmawiać sobie, że cierpienie jest dla nas korzystne? Czyż nie lepiej skupić się na rozpoznaniu tego, co jest dla nas dobre i dążyć właśnie ku temu? Myślę, że spełnienie i zadowolenie jest o wiele bardziej budujące, niż cierpienie. Mnie np. zawsze fascynowały osoby, które nie godziły się na cierpienie, które poradziły sobie z nim, zmieniając radykalnie swoje życie. Dobrowolne godzenie się na cierpienie jest sprzeczne z naturą ludzką. Ja stawiam czola i nie uciekam przed problemami a ty wolisz omijac,bo rodzina jest toksyczna.To tylko swiadczy o braku z twojej strony, sposobu na rozwiazywanie konfliktow rodzinnych. Ja rozwiazuje i wyrzucam z pamieci bo umiem przebaczac a ty nie i nigdy. Czy myślałaś kiedyś o tym, że oprócz wyparcia może być wiele różnych, a nawet bardziej skutecznych, sposobów na rozwiązywanie problemów? Owszem, można walić głową w mur w nieskończoność, ciągle licząc na to, że kiedyś mur ten upadnie. Wielu tak właśnie robi. Przeważnie mur dalej stoi, a oni mają kompletnie rozwalone głowy. Można też znaleźć odpowiednie narzędzie i brutalnie rozwalić mur. A można też po wielu nieudanych próbach poprostu go obejść i zostawić w spokoju, skupiając się wreszcie na własnym życiu. Gdzie jest napisane, że mamy do końca życia walić głową w mur w nadziei, że może kiedyś upadnie? To tak, jakby nie było o wiele ciekawszych spraw do załatwienia w życiu. A ciągłe chwalenie się zdolnośćiami do "przebaczania" zawsze wzbudzało moją nieufność. Podobnie jak mówienie, że się WSZYSTKICH kocha, albo że nie odczuwa się w ogóle żadnej nienawiści. Mam ogromny szacunek dla osób, które potrafią przyznać, że przeżywają całą gamę uczuć (a nie tylko te pozytywne), mają zarówno zalety jak i wady, kochają i nienawidzą. Bo to oznacza, że taka osoba próbuje spojrzeć na siebie i otaczający ją świat w miarę obiektywnie, nie oczerniając i nie wychwalając nadmiernie siebie (i innych), nie umniejszając swoich zalet i nie wyolbrzymiając swoich wad. A to wcale nie jest łatwe. I ten ciągle powracający motyw "przebaczenia". A co z przebaczaniem SOBIE? Czy może wg Ciebie, takie pojmowanie "przebaczania" nie ma prawa w ogóle zaistnieć? Wiec nie twierdz,ze cos zostalo rozwiazane.Zostalo przesuniete w czasie. Czy wiesz, co jest najlepszym "dowodem" na to, że problem został rozwiązany? To, że znikają dolegliwości fizyczne lub psychiczne; człowiek osiąga prawdziwy wewnętrzny spokój, którego wcześniej nie znał; znika frustracja, tęsknota, rozdarcie wewnętrzne; jeśli była nienawiść, to często uczucie to samo odchodzi; człowiek wreszcie może iść dalej, rozwijać się; pojawia się głębsze zrozumienie siebie i innych. Żadne wyparcie nie zagwarantuje Ci takich "efektów", ponieważ wyparcie nie jest rozwiązaniem problemu. A to właśnie wyparcie opisujesz, mówiąc o "przesunięciu w czasie". Na szczęście mogłam w życiu doświadczyć zarówno wyparcia jak i rozwiązania problemów i potrafię doskonale odróżnić jedno od drugiego. Wybaczałam wszystko wszystkim, zawsze szukając wad w sobie i ciągle starając się być lepszą. Zapomniałam (czyli wyparłam) o wszystkich negatywnych przeżyciach z przeszłości, szczerze wierzyłam w dobre intencje innych ludzi i nie dopuszczałam nawet myśli, że może być inaczej. Wierzyłam, że cierpienie jest cnotą. Z wielkim przekonaniem poświęcałam się dla innych. Zależało mi na dobrej opinii wszystkich na mój temat. Wszystkich kochałam, wszystkim pomagałam, bałam się słowa "nienawiść" i wyrzekałam się tego uczucia. Mówiłam z wielkim przekonaniem sobie i innym, że jestem szczęścliwa, chociaż moje ciało tego szczęścia wcale nie czuło. Ale ja wówczas całkowicie negowałam jego głos. I nie mogłam zrozumieć, dlaczego ciągle tyję, dlaczego tęsknię za czymś nieokreślonym i wpadam w depresje, skąd bierze się u mnie frustracja i dziwna agresja skierowana na niewłaściwe osoby, dlaczego choruję, dlaczego boli mnie ciągle głowa i żołądek, dlaczego płaczę bez wyraźnego ku temu powodu, a ulubione hobby nie dają całkowitego spełnienia... Najlepsze jest to, że wszystko zaczęło zmieniać się nie za sprawą ŻO, lecz w chwili, gdy zaczęłam akceptować prawdę i słuchać siebie, na długo przed zapoznaniem się z ŻO. Dolegliwości zaczęły powoli ustępować. Zaczęłam chudnąć i utrzymywać stałą wagę dopiero w momencie, kiedy zaczęłam rozwiązywać swoje problemy. Powoli też zrozumiałam, czym jest spokój wewnętrzny. Byłam całkowicie zaskoczona tymi pozytywnymi zmianami, których nie mogły mi wcześniej zapewnić ani wybaczenie, ani wyparcie, ani bogobojne życie w zgodzie z wiarą chrześcijańską. Dopiero później dowiedziałam się, że moje przeżycia i decyzje nie były odosobnione, że inni też w podobny sposób wracali do życia świadomego, w zgodzie ze sobą. I jeszcze na koniec kilka słów o "pracy nad sobą". Prawdopodobnie wszyscy pojmujemy te słowa na różne sposoby. Kiedyś też myślałam, że ma ona polegać tylko na szukaniu w sobie wad, tępieniu ich w zarodku i ciągłym dopasowaniu się do różnych ogólnie przyjętych norm. Jednym słowem, takie koncentrowanie się na wszystkim, co w nas negatywne i usuwanie tych cech. Teraz myślę inaczej. Myślę, że praca nad sobą polega na rozumieniu siebie w pełni, rozumieniu różnych uczuć, przyczyn i skutków ich powstania. A więc praca nad sobą przestała dla mnie być próbą naśladowania ogólnie przyjętych wzorców, a stała się próbą odnalezienia takiego wzorca w sobie samej i życia w zgodzie z nim. Zaczęłam uczyć się postrzegania w sobie pozytywnych cech i zdolności i koncentrować się na ich rozwoju, a nie na ciągłym "karaniu" siebie za błędy i wady. Takie "karanie" siebie tylko potęguję naszą nieuświadomioną nienawiść do siebie samych. Skupiając się na cechach pozytywnych i własnych możliwościach, w sposób naturalny nauczyłam się szacunku dla siebie, a więc przestałam uzależniać go od opinii innych. Piękne uczucie! Jedno ostrzeżenie. Praca nad sobą nie będzie skuteczna, jeśli będziemy coś sobie wmawiać. Dlatego właśnie tak bardzo zachwalane przez wielu psychologów "pozytywne myślenie" nie sprawdza się. Powtarzając sobie w kółko "jestem piękna! jestem mądra!" wcale od tych słów nie wypiękniejemy i nie zmądrzejemy. Owszem, możemy zapamiętać te słowa i nawet innym je powtarzać, ale żeby naprawdę odczuć całą głębię tych słów i uwierzyć, musimy uświadomić sobie dlaczego są one prawdziwe (lub nie). Odpowiednio przygotowany umysł uwierzy w każde kłamstwo. Natomiast ciało zawsze je rozpozna i odrzuci. A więc szczerość wobec siebie i wsłuchiwanie się we wszystkie reakcje naszego organizmu/ciałą to podstawa każdej zmiany. A tego najtrudniej się nauczyć. Marishka
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Hana
Go
|
Czy jest wyrazna granica pomiedzy "sluchaniem siebie, skupianiem sie na wlasnych przezyciach wewnetrznych" a introwersja?
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
lekarka
Go
|
quote author=lekarka link=topic=749.msg13762#msg13762 date=1172930495] Druga mowiła: dawaj, dawaj, dawaj. Dasz a Ci się rozmnoży. Chodzi o przekonanie. Jak pracujemy z przekonaniem MAM (jak uważamy że mamy wystarczająco), to nikt nam nie zabierze. Jak uważamy, że mamy za mało to nam zabiorą. Nie chodzę do kościoła. Nie potrafią tam dać odpowiedzi na moje pytania. Mimo to powyższe jest zgodne z biblijnym " jak macie to wam się rozmnoży, jak nie macie to ostatnie cośtam zabiorą". Kupię kiedyś Koran, ale też tchnie jakimś fundamentalizmem. A wiecie, że Budda stwierdził, że posty/umartwianie się do niczego nie prowadzą? Ależ oczywiście! Chodzi o to, by odpowiedzialność za pewne czyny i słowa znalazła się po właściwej stronie, czyli stronie sprawców. Mam powody wiedzieć, że PRZYCZYNA leży po obu stronach. Jak jest kat to i ...ofiara się znajdzie. I na odwrót. Ludzie-ofiary ... powoduję, że kat ...już leci do nich. Wystarczy ...myśl. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem jest ograniczenie (lub całkowite zaniechanie) kontaktów z takim "wampirem".
Mam powody wiedzieć, że ... każdy z nas "wampirzy". Jeden bardziej, drugi mniej. Trzeci prawie całkiem "wampirzy". Jeden w jednym aspekcie (przekonaniu), drugi w innym. Od naszej mocy zależy ile możemy "wytrzymać". I kiedy ... uciekać.
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Hana
Go
|
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Hana
Go
|
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
sylwiazłodzi
Go
|
INNI wykorzystują (albo nie) informację. Wolna wola. Z psychologi - skrzywdzenie przez mężczyznę odbija się echem na szefie, koledze. Spotykamy lustra. Podobnie skrzywdzenie przez kobietę. Jeżeli osoba/kobieta miała problem z ojcem w dziecinstwie, po "rozpracowaniu"(zrozumieniu) go znikaja problemy z mężem, pojawiają się koledzy (nie mylić z kochankami), przestaje doskwierać szef.
problemy z mężem, przestaje doskwierać szef? Na takie tłumaczenie się nie natknęłam.Czy może Pani podać autora, który o tym pisze?Chętnie bym poczytała o tym. Pozdrawiam.
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
lekarka
Go
|
problemy z mężem, przestaje doskwierać szef? Na takie tłumaczenie się nie natknęłam.Czy może Pani podać autora, który o tym pisze?Chętnie bym poczytała o tym. Pozdrawiam.
Literatura dt. NLP, polecam wszystkie książki Hellingera. Psychologia mówi o projekcjach.
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Tomkiewicz
Go
|
Zastanawiałam się w który wątek wkleić ten temat. Padło na ten, ponieważ jest też m.in. o słuchaniu i akceptowaniu siebie: http://partnerstwo.onet.pl/1388975,3505,1,artykul.htmlMnie najbardziej zainteresowały następujące fragmenty, które są zgodne z moimi własnymi poglądami na ten temat: „Droga do prawdziwej bliskości – pisze Pia Mellody – przypomina nastawianie radia. Na początku słychać wyłącznie szum i niezrozumiałe dźwięki, ale po pewnym czasie łapiemy sygnał stacji i odbieramy czysty przekaz. Jeśli jednak nadal będziemy obracać gałką odbiornika, zgubimy sygnał. Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że do nastawienia naszej własnej »stacji« niezbędne są dwie rzeczy: prawda i miłość. [...] Wybierając prawdę, zaczynamy kochać siebie i innych, a wtedy nasz »radiowy sygnał« jest idealnie czysty”.... warto powalczyć o bliskość dojrzałą, opartą na wzajemnym szacunku, która jest możliwa pod warunkiem, że szanujemy i siebie, i partnera. Bo na czym tak naprawdę polega nasz problem z bliskością? Na tym, że nie potrafimy być blisko ze sobą. Że mamy kontakt ze światem, pracą, zadaniami, a nie mamy kontaktu ze swoim ciałem, uczuciami, potrzebami.Żeby uzdrowić związek, trzeba najpierw uzdrowić siebie. Nie ma harmonii w związku bez osiągnięcia wewnętrznej harmonii. Bywa, że w tym procesie zdrowienia trzeba sięgnąć do przeżyć głęboko ukrytych, czasem wypartych. Następny fragment dotyczący wpływu naszych przeżyć z dzieciństwa na relacje z partnerem chciałabym zacytować bardziej obszernie. Uważam, że warto przeczytać go powoli i wnikliwie: Częstym powodem nieudanych relacji z partnerem są bowiem traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa. Jeżeli np. jako dziecko doznawaliśmy przemocy, jako dorośli czujemy tamten ból, ale jego przyczyn szukamy w partnerze. Na przemian atakujemy i bronimy się, czerpiąc „amunicję” z nieuświadomionych skutków przemocy z dzieciństwa. Skrzywdzone „ja” automatycznie reaguje na wszystkie wydarzenia przypominające te z przeszłości i w ten sposób sprawia, że tracimy kontakt z teraźniejszością. Zachowujemy się niczym więzień proszący o miłość i wsparcie przez dźwiękoszczelną szybę.
Czasem destrukcyjne przeżycia z dzieciństwa są całkowicie zawoalowane. I do takich najtrudniej dotrzeć. Największe problemy z rozpoznaniem przyczyn zranienia mogą mieć ofiary przemocy emocjonalnej, którym np. wpajano poczucie fałszywej wyższości lub niższości. Te wywyższane mogą w dorosłym życiu odgrywać narzucone im w dzieciństwie role w ten sposób, że zawsze chcą sprawiać wrażenie „dobrych”. A więc opiekują się partnerem, podkreślając przy tym swoją wyjątkowość. Z czasem jednak rola ta zaczyna być dla nich ciężarem. Ale ci dawni mali bohaterowie i małe bohaterki są ostatnimi osobami, które poprosiłyby kogokolwiek o pomoc. Zamiast przyznać się do błędów, słabości, wolą obwiniać o wszystko partnerów.
Z kolei poniżane dzieci w dorosłym życiu mogą wybierać ucieczkę w świat fantazji, samotności. Miejsce ich prawdziwego „ja” zajmuje „ja” wymyślone kiedyś na potrzeby rodziców. To wymyślone „ja” często przybiera postać perfekcjonizmu. Poniżani niegdyś ludzie starają się osiągnąć doskonałość, budując w ten sposób poczucie własnej wartości, a jednocześnie paraliżuje ich przekonanie, że są bezwartościowi.
Dotarcie do takiej prawdy i zaakceptowanie siebie to dwa pierwsze kroki na drodze do bliskości z drugim człowiekiem – uważa Pia Mellody.I jeszcze: Wszyscy tęsknimy za bliskością, a tylko nielicznym udaje się taki związek stworzyć. Co nas gubi? Brak poczucia własnej wartości i pragnienie, że partner jakoś nam to naprawi... Ludzie, którzy akceptują siebie, dobrze funkcjonują też w sytuacjach konfrontacji, nie obawiają się wyrażania negatywnych emocji, ale też nie ranią, nie niszczą partnera. To jest strasznie ważne – umieć stawać do konfrontacji.
... ludzie akceptujący siebie wybierają partnerów, którzy również mają taką cechę. Rzadko ktoś o dużym poczuciu własnej wartości dobiera sobie partnera z niską samooceną, bo po prostu nie lubi, jak ktoś się na nim zawiesza. Ludzie, którzy mają problemy z poczuciem wartości, dążą do władzy, do kontroli nad drugim człowiekiem. Władza jest bowiem substytutem miłości, daje podobne przeżycia jak miłość, ale niszczy partnera i związek. Niskie poczucie wartości powoduje lęk, że partner mnie zostawi, dlatego go kontroluję. Podpisuję się wszystkimi kończynami pod tym artykułem, co zrozumie każdy, kto czytał moje wcześniejsze posty. Marishka
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Tymon
Go
|
Ciekaw jestem, co byś powiedziała o ludziach, którzy nie potrzebują partnerów życiowych (singlach)?
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Tomkiewicz
Go
|
Co bym powiedziała? Zastanowiłabym się nad przyczynami takiej decyzji. Myślę, że dużo w tym lęku przed odrzuceniem, jakichś traumatycznych przeżyć z przeszłości (np. wyniesione z dzieciństwa wspomnienia kłopotów małżeńskich rodziców lub własne nieudane doświadczenia z partnerami), braku zaufania, otwartości na siebie samego i drugą osobę. Coś musiało spowodować taki "brak zapotrzebowania" na partnera. Nie twierdzę, że "singielstwo" jest złe, bo zawsze lepiej być samemu niż tkwić w chorym, destrukcyjnym związku. Ale myślę, że taka świadoma decyzja bycia przez całe życie samotnym ma niewiele wspólnego z prawdziwymi, naturalnymi potrzebami człowieka. Ma, natomiast, dużo wspólnego z jakąś wcześniejszą traumą. Myślę, że ciekawie byłoby też zbadać, jakie osoby wybierają "karierę" księdza lub zakonnika i jakie dokładnie mają przeżycia, zanim podejmą taką decyzję, z jakich rodzin pochodzą, jak byli wychowywani, jakie były ich pierwsze doświadczenia seksualne.
"Singielstwo" nie wydaje mi się być stanem "naturalnym" chociażby z tego prostego powodu, że każdy człowiek ma naturalną potrzebę odczuwania przyjemności seksualnej. I nic tak naprawdę nie zaspokoi tej potrzeby, jak bliskość z drugim człowiekiem. Praktykowana wśród wielu "singli" częsta zmiana partnerów tak naprawdę też nie jest w stanie zaspokoić tej potrzeby. Powoduje tylko jeszcze większe rozdarcie wewnętrzne i oderwanie się od swojego prawdziwego "ja".
Myślę, że człowiek powinien czuć się ze sobą bardzo dobrze, komfortowo. Myślę też, że pod wieloma względami powinien być "samowystarczalny". Powinien dobrze poznać siebie i odnaleźć w sobie tzw. Pełnię. Ale myślę, że całkowita samotność i świadome odrzucenie bliskości drugiej osoby nie jest najlepszym celem życia. Chociażby dlatego, że bliskość z drugą osobą (zakładając, że jest to bliskość udana, zdrowa) pozwala na stworzenie i odczucie Pełni Absolutnej.
Marishka
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
elmo
Go
|
"Singielstwo" nie wydaje mi się być stanem "naturalnym" chociażby z tego prostego powodu, że każdy człowiek ma naturalną potrzebę odczuwania przyjemności seksualnej.
Marishka
No to ja mogę dodać ,ze małżeństwo bez dzieci też nie wydaje mi się stanem "naturalnym" ,z tego chociażby powodu ,że każde kochające się małżeństwo ma naturalną potrzebę odczuwania przyjemności z posiadania własnego potomstwa,no... chyba ,że jedno z nich nie może mieć dzieci ,na wskutek jakichś patologii w organizmie ,ale gdy obydwoje są zdrowi i bardzo się kochają i są tego świadomi ,to....
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
Tomkiewicz
Go
|
Porównujesz dwie absolutnie różne rzeczy.
Sprowadzanie roli małżeństwa i miłości jedynie do "przyjemności z posiadania potomstwa" potwornie zawęża i ogranicza te pojęcia. Ja postrzegam małżeństwo przede wszystkim jako związek dwóch kochających się osób, które pragną razem rozwijać się, wspierać się, poznawać się, fascynować się sobą nawzajem i światem dookoła, tworzyć. A dla mnie twórczość w małżeństwie nie ogranicza się jedynie do tworzenia dzieci.
Jest mnóstwo przykładów bezdzietnych (z wyboru) aczkolwiek niezmiernie szczęśliwych i całkowicie spełnionych małżeństw. Tak samo jest mnóstwo małżeństw "dzieciatych", które w żadnym raziem nie można nazwać małżeństwem (bo np. są razem ale osobno, każde w swoim własnym świecie; albo kiedy matka poświęca się całkowicie dzieciom, zapominając o własnych potrzebach i o mężu, etc.)
Jednak to nie ilość dzieci świadczy o sukcesie lub porażce małżeństwa. Poza tym, jak już było powiedziane w innym wątku, JEST NAS ZA DUŻO. Wolę kochać się, nie rozmnażać się.
M
P.S. "Naturalna potrzeba" rozmnażania się poniekąd też (historycznie?) wiąże się z koniecznością zapewnienia sobie pomocy i opieki na starość. Stąd nacisk na wychowywanie dzieci w posłuszeństwie i bezwzględnym szacunku dla rodziców. Inaczej kto się tymi rodzicami zaopiekuje na starośc. Mnie akurat taka mentalność jest obca.
|
|
|
Zapisane
|
|
|
|
|
|